[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powieści JOHNA GRISHAMA
w Wydawnictwie Amber
BRACTWO CZAS ZABIJANIA CZUWANIE FIRMA KLIENT ; * KOMORA KRÓL AFER ŁAWA PRZYSIĘGŁYCH MALOWANY DOM OBROŃCA ULICY OMINĄĆ ŚWIĘTA OSTATNI SĘDZIA
RAINMAKER RAPORT PELIKANA TESTAMENT WEZWANIE WSPÓLNIK
john
grisham
ostatni sędzia
Przekład
Jan Krasko
AMBER
Tytuł oryginału
,: THE LAST JUROR
•>
4 Redaktorzy serii
"» MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ' ZBIGNIEW FONIOK
, Redakcja stylistyczna , MARIA RAWSKA
' Redakcja techniczna
f . i. ANDRZEJ WITKOWSKI ;
Korekta
JOANNA GLINA ELŻBIETA STEGLIŃSKA
Ilustracja na okładce MATTHEW PACE/PHOTO LIBRARY
Opracowanie graficzne okładki STlJblO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu
http://www.amber.sm.pl http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright © 2004 by Belfry Holdings, Inc. Ali rights reserved.
For the Polish edition Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-1801-2
n
N
rozdział 1
Po dziesięcioleciach wytrwałej niegospodarności, złego zarządzania i troskliwego zaniedbywania, w roku 1970 „Ford County Times" wreszcie zbankrutował. Jego właścicielka i wydawca Emma Caudle miała dziewięćdziesiąt trzy lata i była przykuta do łóżka w domu pogodnej starości w Tupelo. Redaktor naczelny, jej syn Wilson Caudle, miał lat siedemdziesiąt kilka i metalową płytkę, którą nosił w głowie od I wojny światowej. Pokrywał ją idealnie okrągły kawałek ciemnej skóry, którą przeszczepiono mu na szczyt wysokiego, stromego czoła, dlatego przez całe dorosłe życie musiał znosić przydomek Plama. Plama zrobił to. Plama zrobił tamto. Plama tu. Plama tam.
Za młodu pisywał reportaże z zebrań rady miejskiej, z meczów futbolowych, wyborów, rozpraw sądowych, spotkań kościelnych, ze wszystkiego, co działo się w hrabstwie Ford. Był dobrym reporterem, dokładnym i z intuicją. Rana głowy najwyraźniej nie przeszkadzała mu w pisaniu. Ale jakiś czas po II wojnie światowej płytka musiała się przesunąć i Caudle przestał pisać cokolwiek z wyjątkiem nekrologów. Uwielbiał nekrologi. Spędzał nad nimi wiele godzin. Akapit po akapicie, elokwentną prozą opisywał szczegóły życia nawet najskromniejszych obywateli hrabstwa Ford. A gdy umierał obywatel wybitny, Caudle skwapliwie wykorzystywał okazję i zamieszczał tę wiadomość na pierwszej stronie. Nigdy nie opuścił ani jednego czuwania przy zwłokach, ani jednego pogrzebu, nigdy nie napisał o nikim źle. Wszyscy odchodzili w chwale. Cudownie było tam umierać. A Plama był bardzo popularny, chociaż stuknięty.
Do jedynego poważnego kryzysu w jego dziennikarskiej karierze doszło w roku 1967, mniej więcej wtedy, gdy do hrabstwa Ford dotarł wreszcie ruch na rzecz przestrzegania praw obywatelskich. Przedtem gazeta nie wykazywała ani cienia tolerancji rasowej. Ani jedna czarna twarz nie ukazała się na jej stronach, z wyjątkiem twarzy kryminalistów - znanych lub podejrzanych o przestępstwo. Nie ukazało się ani jedno zawiadomienie o ślubie czarnej pary. Ani jedna wzmianka o czarnych zawodnikach tej czy innej drużyny baseballowej, czy o czarnych studentach, którzy ukończyli uniwersytet z wyróżnieniem. Ale w roku 1967 Caudle dokonał zdumiewającego odkrycia. Otóż obudził się pewnego ranka ze świadomością, że w hrabstwie Ford umierają także Murzyni i że nikt o tym nie pisze. Czekał na niego nowy, wielki, jakże bogaty świat nekrologów, więc postawił żagle i odważnie wypłynął na niebezpieczne i nieznane wody. W środę, ósmego marca 1967 roku „Times" został pierwszym stanowiącym własność białego tygodnikiem w Missisipi, który zamieścił nekrolog Murzyna. Prawie tego nie zauważono.
Ale już tydzień później Caudle opublikował aż trzy nekrologi Murzynów i ludzie zaczęli gadać. Miesiąc później zaczął się regularny bojkot, bo coraz więcej subskrybentów odwoływało prenumeratę i coraz więcej ogłoszeniodawców wstrzymywało się z zamieszczaniem ogłoszeń. Caudle wiedział, co się dzieje, ale zbyt zaaferowany swoim nowym statusem integracjonisty, przestał zważać na tak trywialne sprawy, jak sprzedaż i zysk. Półtora miesiąca po zamieszczeniu historycznego nekrologu, tłustym drukiem na pierwszej stronie gazety wyłożył zasady swojej nowej polityki. Oznajmił czytelnikom, że będzie publikował to, co, cholera, zechce i jeśli białym się to nie podoba, po prostu przestanie zamieszczać ich nekrologi.
Godziwa śmierć jest w Missisipi ważną częścią życia zarówno dla białych, jak i dla czarnych, dlatego większość białych nie mogła znieść myśli, że mogliby odejść na wieczny odpoczynek bez chwalebnego nekrologu autorstwa Plamy. A dobrze wiedzieli, że jest stuknięty na tyle, żeby spełnić swoją groźbę.
W kolejnym wydaniu roiło się od nekrologów Murzynów i białych, ułożonych w kolejności alfabetycznej i starannie ze sobą przemieszanych. Sprzedał się cały nakład i nastał krótki okres prosperity.
Bankructwo nazwano nieumyślnym, jakby inni bankrutowali umyślnie. Watasze wierzycieli przewodził właściciel hurtowni papieru z Memphis, któremu „Times" był winny sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Kilku innych nie dostawało pieniędzy od pół roku. Zwrotu długu zażądał nawet poczciwy bank gwarancyjny.
Byłem tam nowy, ale słyszałem plotki. Siedziałem na biurku w pokoju od ulicy, czytając jakieś czasopismo, gdy do redakcji wkroczył karzełek w szpiczastych butach i spytał o Wilsona Caudle'a.
- Jest w domu pogrzebowym - powiedziałem.
Karzełek był z tych zadziornych. Zauważyłem, że na biodrze, pod wymiętą granatową marynarką, ma spluwę, którą ukrywa tak, żeby wszyscy ją widzieli. Pewnie miał też pozwolenie na broń, ale w hrabstwie Ford pozwolenia nie wymagano, przynajmniej w latach siedemdziesiątych. Co więcej, patrzono na nie krzywym okiem.
- Muszę to doręczyć - odparł, machając kopertą.
Nie zamierzałem mu pomagać, ale trudno być niegrzecznym dla karzełka. Nawet takiego ze spluwą.
- Jest w domu pogrzebowym - powtórzyłem.
- To zostawię to panu - oznajmił.
Chociaż mieszkałem tam od niecałych dwóch miesięcy i chociaż studiowałem w college'u na Północy, tego i owego zdążyłem się nauczyć. Wiedziałem, że dobrych wiadomości nie doręcza się urzędowo. Wysyła sieje pocztą, jakimś środkiem transportu czy przynosi sieje osobiście, ale nigdy nie doręcza ich urzędowy posłaniec. Dokumenty w kopercie były zwiastunem kłopotów i nie chciałem mieć z nimi nic wspólnego.
- Nie - odparłem, spoglądając na niego z góry.
Prawa natury wymagają, żeby karły były potulne i płochliwe, i ten malec nie należał do wyjątków. Spluwę nosił tylko dla zmyłki. Rozejrzał się wokoło z pogardliwym uśmieszkiem, ale wiedział, że sytuacja jest beznadziejna. Teatralnym gestem wepchnął kopertę do kieszeni i spytał:
- Gdzie jest ten dom?
Pokazałem w lewo, w prawo, i wyszedł. Godzinę później w drzwiach redakcji stanął chwiejnie Plama, wymachując jakimiś dokumentami i krzycząc histerycznie.
- To już koniec! To koniec! - zawodził, podczas gdy ja trzymałem już
w ręku zawiadomienie o otwarciu postępowania upadłościowego. Z po
mieszczeń na zapleczu wyszła Margaret Wright, sekretarka, i Hardy, dru
karz. Próbowali go uspokoić, ale Plama usiadł w fotelu, podparł głowę rę
kami, ukrył twarz w dłoniach i boleśnie się rozszlochał. Przeczytałem
zawiadomienie na głos, żeby wszyscy wiedzieli, o co chodzi.
Było w nim napisane, że Wilson Caudle ma stawić się za tydzień w Oksfordzie na spotkaniu z wierzycielami i sędzią, i że na spotkaniu tym zostanie podjęta decyzja, czy tygodnik będzie ukazywał się nadal do czasu, aż syndyk zrobi swoje. Wyczułem, że Margaret i Hardy bardziej martwią się
o swoją pracę niż o rozszlochanego i załamanego Caudle'a, mimo to stali tam i dzielnie poklepywali go po ramieniu.
Caudle nagle wstał, zagryzł wargę i oznajmił:
- Muszę powiedzieć mamie.
Wszyscy troje wymieniliśmy spojrzenia. Emma Caudle odeszła z tego świata już przed laty, choć jej słabe serce wciąż biło, a raczej pikało, skutecznie opóźniając pogrzeb. Ani wiedziała, ani ją obchodziło, jakiego koloru galaretką ją karmią, a już na pewno miała gdzieś hrabstwo Ford i jego gazetę. Głucha i ślepa, ważyła niecałe trzydzieści sześć kilo, a Plama chciał rozmawiać z nią o nieumyślnym bankructwie. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że on też już od nas odszedł.
Plama znów się rozpłakał i ruszył do drzwi. Pół roku później miałem napisać jego nekrolog.
Ponieważ studiowałem i ponieważ wciąż trzymałem w ręku wezwanie do sądu, Hardy i Margaret popatrzyli na mnie z nadzieją, że coś doradzę. Chociaż nie byłem prawnikiem, tylko dziennikarzem, powiedziałem, że zaniosę dokumenty do adwokata Caudle'ów. I że zrobimy to, co nam powie. Uśmiechnęli się słabo i wrócili do pracy.
W południe wpadłem do Lowtown, czarnej dzielnicy Clanton, w Quin-cy's One Stop kupiłem sześć piw i pojechałem na długą przejażdżkę moim spitfire'em. Jak na koniec lutego było wyjątkowo ciepło, więc opuściłem dach i poprułem nad jezioro, nie po raz pierwszy zastanawiając się, co ja tu właściwie robię.
Dorastałem w Memphis i przez pięć lat studiowałem w Syracuse, zanim babkę zmęczyło płacenie za moją przedłużającą się edukację. Stopnie miałem mierne i brakowało mi roku do zrobienia dyplomu. No, może roku i pół. Babka, BeeBee, pieniędzy miała w bród, ale nie znosiła ich wydawać, więc po pięciu latach doszła do wniosku, że wystarczająco mnie dofinansowała. Gdy zakręciła kurek, byłem bardzo rozczarowany, ale się nie skarżyłem, przynajmniej nie jej. Miała tylko jednego wnuka i duży majątek. Czysta rozkosz.
Studiowałem na kacu. Na pierwszym roku miałem ambicję zostać wścib-skim reporterem w „New York Timesie" albo w „Washington Post". Chciałem zbawić świat, ujawniając korupcję, zagrożenia ekologiczne, rozrzutność rządu i niesprawiedliwość, którą cierpią słabi i ciemiężeni. Czekały na mnie nagrody Pulitzera. Po mniej więcej roku tych wzniosłych marzeń obejrzałem film o korespondencie, który ganiał po całym świecie, wypatrując wojen, uwodząc piękne kobiety i jakimś cudem znajdując czas na pisanie reportaży, za które zgarniał nagrodę po nagrodzie. Znał osiem języków, nosił brodę, wojskowe buty i wykrochmalone spodnie khaki, które
nigdy się nie zagniatały. Zapuściłem brodę, kupiłem sobie wojskowe buty i spodnie, próbowałem nauczyć się niemieckiego i podrywać co ładniejsze dziewczyny. Na trzecim roku, gdy średnia moich stopni zaczęła wykazywać stałą tendencję spadkową, porwała mnie myśl o pracy w małomiasteczkowej gazecie. Nie umiem wyjaśnić dlaczego, wiem tylko, że było to mniej więcej wtedy, gdy poznałem i zaprzyjaźniłem się z Nickiem Dienerem. Pochodził z rolniczej części stanu Indiana i jego rodzina od dziesięcioleci prowadziła dobrze prosperującą gazetę. Jeździł małym, luksusowym alfa ro-meo i zawsze miał pełno kasy. Zostaliśmy dobrymi kumplami.
Nick był bystry i rozgarnięty, mógł studiować medycynę, prawo czy inżynierię. Ale on chciał tylko wrócić do Indiany i przejąć rodzinny interes. Bardzo mnie to dziwiło, ale pe...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]